Jako miłośniczka RPG typu „bądź sobą” i kosmosu jestem zachwycona Starfieldem. Myślę, że nie przesadzę, jeśli powiem, że tym kosmicznym RPG Bethesda osiąga kolejny kamień milowy, raz jeszcze przebijając samą siebie. Najpierw bez reszty pochłonęły mnie produkcje z serii The Elder Scrolls i Fallout, a teraz dołączył do nich również Starfield (który mam nadzieję, również doczeka się kontynuacji). Zakochałam się – bez wyjątku – we wszystkich tych produkcjach i ostatecznie dostałam na ich punkcie obsesji. Udzieliła mi się toksyczna miłość jak z piosenek Britney Spears.
Mówcie, co chcecie, ale to zakochanie od pierwszego wejrzenia. I żeby nie było, to nie tak, że nie widzę słabych stron tego kosmicznego RPG, ale to właśnie na tym polega ten metafizyczny konstrukt społeczny zwany miłością, od którego może udzielić się szaleństwo. Dla Starfielda straciłam głowę.
„Kosmiczny Skyrim” to określenie, które nawiedza Starfielda niczym widmo praktycznie od samego początku. To komplement, jak również spore, wręcz ujmujące uproszczenie. Najnowsza produkcja Bethesdy co prawda czerpie garściami ze swoich poprzedników, ale na tym nie kończy się repertuar jej atrakcji.
Po spędzeniu w grze ponad 100 godzin śmiało mogę stwierdzić, że Starfield jest zdecydowanie czymś więcej niż ostatnią odsłoną The Elder Scrolls wrzuconą w bezkresną przestrzeń wypełnioną gwiazdami. Pierwsza – od prawie dwóch dekad – nowa marka Bethesdy ma naprawdę wiele do zaoferowania.
Warto podejść do rozgrywki z otwartą głową, bo w rzeczywistości znajdziemy w niej kreator statków kosmicznych, symulator latania, dynamicznego FPS-a, a nawet możliwość tworzenia i zarządzania własnymi placówkami badawczymi. Nie brakuje również elementów strategicznych i drobnych mechanizmów survivalowych.
Starfield ma wszystko, czego potrzebowałam, żeby popaść w kolejną obsesję – ogromną swobodę rozgrywki, unikalny klimat i ciekawą kreację świata. Czyli to, za co pokochałam także wcześniejsze gry Bethesdy. Tym razem dochodzi do tego jeszcze więcej możliwości oraz kosmiczna tematyka, która trafiła prosto w moje, i pewnie nie tylko moje, serduszko.
Zaglądam tu w każdy kąt, ciesząc się najdrobniejszymi szczegółami i z pozoru błahymi, prozaicznymi czynnościami. Zachwyca mnie skala tego wszystkiego, możliwość eksploracji, doświadczania i odkrywania. Tutaj mogę być, kim chcę – snującym się po nicości poszukiwaczem przygód, kosmicznym łajdakiem, bohaterem lub zdobywcą planet.
Niektórzy narzekają na jałowość świata przedstawionego w Starfieldzie, ale jeśli się nad tym zastanowić, twórcy zaprezentowali bardzo realistyczny scenariusz przyszłości. Od kolonizacji kosmosu przez ludzi minęło niespełna 300 lat. Trudno oczekiwać spożywczaka na każdej latającej skale. Gra za to dostarcza nam cudownych doświadczeń na poziomie emocjonalnych, przypominając o otaczającej nas nieprzeniknionej, ubranej w nicość przestrzeni i o tym, jak mali wobec niej wszyscy jesteśmy.
Zatrzymajmy się jeszcze na chwilę przy wspomnianych wcześniej kompromisach i słabszych stronach Starfielda, coby nie rzucać słów na wiatr. Choć z każdą produkcją jest coraz lepiej, to trzeba przyznać, że twórcy uczą się na błędach bardzo powoli.
Starfield wykracza poza i tak już ogromne światy TES-a czy Fallouta, ale to niekoniecznie dobra wiadomość. Moim skromnym zdaniem Bethesda powinna skupić na czymś zupełnie innym – nie na powiększaniu przestrzeni, a wypełnianiu jej życiem i różnorodnością. Tysiąc planet brzmi fajnie, ale gwarantuje Wam, że tylko w teorii, bo gdy przychodzi co do czego, ich eksploracja staje się po prostu męcząca. Do tego wszystkiego należy dodać nie najlepiej przemyślany system podróżowania oraz dużą ilość niezgrabnie ukrytych ekranów ładowania.
Po raz kolejny mamy do czynienia także ze słabą sztuczną inteligencją, która nadaje całej rozgrywce iście memicznego charakteru. Są to problemy, które sprawiają, że wielu po Starfielda po prostu nie sięgnie albo bardzo szybko się do niego zniechęci. Ale proszę – załóż ten garnek na głowę, udawaj, że niczego nie widzisz i daj się pochłonąć gwiazdom.
Nawet gdybym chciała skupić się na celu i zmierzać prosto do niego, to jestem typem gracza, który najzwyczajniej w świecie nie potrafi tego dokonać. Starfield utrudnia mi to wyjątkowo skutecznie. Wszystkie te nieodkryte zakamarki i aktywności poboczne drwią ze mnie, skutecznie odciągając od głównej fabuły.
Nie śpię, bo eksploruję kolejne planety. Nie jem, bo spotykam kolejnych nieznajomych, którzy wciągają mnie w swoje życiowe dramaty. Nie oddycham, bo filozoficzne zagadnienia pochłaniają mnie zbyt mocno. Tak, to moja obsesja.
Gra od samego początku oferuje swobodę działania i kreowania własnej, niepowtarzalnej historii. Podejmowane decyzje mają realny wpływ na przebieg rozgrywki. Już teraz wiem, że Starfield to przeżycie, które pozostanie w mojej głowie na długo po tym, jak ujrzę napisy końcowe. Z pewnością też niejednokrotnie powrócę do Zasiedlonych Układów, aby na nowo doświadczyć prozy i bolączek tamtejszego życia.
Mogą Cię zainteresować: