Słońce niemiłosiernie grzeje, ale kupiony na straganie chwilę wcześniej za 10 zł sfatygowany kapelusz wojskowy zaskakująco skutecznie chroni mnie przed morderczym upałem. Dookoła dziwnie ubrani, roześmiani ludzie, którzy co chwilę podbiegają do siebie i się przytulają. Jedni robią to, bo ktoś ma kawałek kartonu z napisem „free hugs” (ang. darmowe przytulanie), inni, bo się chyba znają, kolejni reagują spontanicznie, bez konkretnego powodu. Ktoś gdzieś krzyknie: „Zaraz będzie ciemno”, na co z drugiej strony chór głosów odpowie: „ZAMKNIJ SIĘ!”. Ktoś idący z naprzeciwka wystawia rękę, przybijam mu piątkę. W tle słychać dobiegającą z plenerowej sceny folkową muzykę.
Powyższa scenka mogłaby zostać wyjęta wprost z „najpiękniejszego festiwalu świata” – Woodstocku, od kilku lat znanego jako Pol’and’Rock Festival. Tymczasem ten nakreślony przeze mnie obrazek i wiele innych wzbudzających przemiłe skojarzenia z organizowaną przez WOŚP imprezą pochodzi nie z Kostrzyna nad Odrą czy Czaplinka, ale z Poznania, gdzie od 16 do 18 czerwca odbywała się kolejna edycja Festiwalu Fantastyki Pyrkon.
Festiwalu, który w miniony weekend wzbudził we mnie te same emocje, jakie zazwyczaj wywoływała impreza Jurka Owsiaka. I to wcale nie dlatego, że w tym roku, zamiast ponownie organizować noclegownię w wielkiej hali targowej, w której po kilku godzinach zapachy stawały się nie do wytrzymania, zdecydowano się przenieść na oddzielne pole namiotowe nazwane na czas imprezy Pyrcampem.
Woodstock zawsze był dla mnie wolnością. Nigdy nie przejmowałem się specjalnie warsztatami czy spotkaniami z przeróżnymi osobistościami, a koncertem, który najbardziej mnie interesował, była organizowana głęboko w lesie nieoficjalna zabawa mało znanego zespołu. Dla mnie był to przede wszystkim czas, kiedy mogłem spędzić kilka dni z przyjaciółmi, w naszym własnym, małym obozowisku, mikroświatku, do którego regularnie przybywali zewsząd niezwykli ludzie – niektórzy zaproszeni, inni tak po prostu, bo przechodzili obok. Miałem swój własny, skrojony na moją miarę Woodstock – i był on wspaniały. I tym właśnie stał się Pyrkon.
Niektórzy przyjechali tu tylko po to, by poznać podobnych sobie pasjonatów, i spędzili trzy dni, na przemian chodząc wśród tłumów i rozmawiając ze spotykanymi przechodniami albo przesiadując godzinami w strefie gastronomicznej, zmyślnie rozstawionej tuż obok sceny koncertowej, tak aby można było delektować się różnej maści trunkami i uczestniczyć w wydarzeniach muzycznych.
Inni całymi dniami nie opuszczali strefy gamingowej, to sprawdzając mającego rychłą premierę SlavicPunka: Oldtimera polskiego studia Red Square Games, to empirycznie poznając historię gier wideo, testując klasyczne konsole i komputery na stanowisku retro, to zabawiając się przy sieciówkach i korzystając z usług wróżki w sekcji Komputronik Gaming (tak, też tam byliśmy!).
Spragnieni wiedzy mogli spędzić większość czasu na prelekcjach na temat gier, komiksów czy filmów. Miłośnicy cosplayów mogli nie tylko podziwiać setki czy tysiące wymyślnych strojów, lecz także kupić swoje własne. Pasjonaci historii, cyberpunku czy mangi i anime mieli do dyspozycji całe wioski, gdzie mogli przenieść się do ukochanych realiów i zarówno poznać innych podobnych sobie zapaleńców, jak i wziąć udział w turniejach rycerskich. Albo zanurzyć się w światach Warhammera i innych grach bitewnych bądź planszówkowych.
Pyrkon mógł też być czymś o wiele bardziej przyziemnym. Miejscem do kupienia ciekawych gadżetów w obleganych przez wszystkich halach wystawców. Do obejrzenia filmu na nocnym seansie. Do przyjścia na kilka godzin, popatrzenia na atrakcje i wrócenia do domu. Nie zdziwię się, jeśli byli i tacy, którzy większość czasu po prostu spędzili we wspomnianym przeze mnie Pyrcampie i to tam przeżyli weekend życia.
Mój Pyrkon był próbą zaliczenia jak największej liczby wszystkiego, co wydało mi się interesujące, i chłonięcia tej niezwykłej atmosfery. Spotkałem niezwykłych ludzi, zobaczyłem wspaniałe stroje, zwiedziłem wszystkie (albo wydaje mi się, że wszystkie) hale po kilka razy, a i tak pewnie wielu stoisk, wiosek czy wydarzeń zwyczajnie nie wypatrzyłem w gąszczu przyciągających wzrok rozrywek.
W piątek, pierwszego dnia Pyrkonu, przypadkiem znalazłem się na koncercie zespołu Żniwa. Nie znałem go wcześniej, ale posłuchałem próby na scenie, spodobało mi się, więc wróciłem na główne wydarzenie.
W pewnym momencie dobrali się w pary, rozstawili w kółeczku i zaczęli tańczyć do z jakiegoś powodu doskonale sobie znanej choreografii – wyglądało to fantastycznie. Chwilę później, gdy wokalistka śpiewała balladę o Rzepiórze (szerzej wszystkim znanemu jako Leszy za sprawą wspomnianego Wiedźmina 3), bohater piosenki osobiście pojawił się wśród tłumu i górując nad wszystkimi dookoła, dołączył do tańców.
Mimo upałów i zmęczenia ludziom w ciężkich, grzejących przebraniach nie znikał uśmiech z ust i chętnie pozowali do zdjęć z każdym, kto ich o to poprosił. Introwertycy wdawali się w pogawędki z każdym, kto do nich zagadał. Darmowe przytulasy latały na prawo i lewo.
I to właśnie najbardziej skojarzyło mi się z Woodstockiem. Niewiele jest miejsc i momentów, w których każdy naprawdę może poczuć się wolny. Przez lata takim miejscem było dla mnie pole namiotowe na peryferiach Kostrzyna nad Odrą. W weekend takim miejscem stał się dla mnie Poznań. I to było wspaniałe.