Nie jestem fanem gier typu roguelike, a z karciankami mam stosunkowo mało wspólnego (choć nie ukrywam, że lubię od czasu do czasu w jakąś zagrać). Gdy dowiedziałem się więc, że Inscryption łączy te dwa gatunki i dodaje do tego elementy horroru, nie miałem względem tej gry zbyt dużych oczekiwań. Produkcja niezależnego developera – Daniela Mullinsa – trafiła w 2021 roku na pecety, a teraz w końcu zawitała na konsolach Sony (PS4 i PS5).
Mimo że tytuł nie wzbudzał u mnie większego zainteresowania, zaciekawiły mnie przytłaczająco pozytywne opinie użytkowników na jego temat, jakie znaleźć można w serwisie Steam. Spośród ponad 70 tysięcy osób, aż 97% uznało Inscryption za dobrą grę. Zakasałem więc rękawy, usiadłem przed telewizorem, odpaliłem konsolową wersję gry i… przepadłem na kilka dobrych dni. Inscryption wciągnęło mnie i nie chciało wypuścić. Przeczytajcie, dlaczego ta gra jest tak dobra.
Spis treści:
Inscryption od samego początku przypominało mi klasyczny obraz horroru, w którym bezbronna ofiara znajduje się za stołem, patrząc na mistrza gry, który tłumaczy jej zasady. Tylko zwycięstwo pomoże wyrwać się z pułapki, do której nie wiadomo, jak i kiedy się trafiło. Porażka natomiast zwiastuje niechybnie śmierć lub coś jeszcze gorszego. Gra od samego początku zaskakuje. Nie ma tu rozbudowanych samouczków, prowadzenia za rękę czy wyjaśniania fabuły – dostajemy karty w dłoń i jedziemy.
Po kilku słowach wstępu zaczyna się właściwa zabawa. Sercem rozgrywki jest plansza, na której przesuwamy pionek na różne pola – niektóre oznaczają walkę z mistrzem gry, inne pozwalają dobierać karty lub ulepszać te posiadane. Z każdą kolejną aktywnością wiążą się komentarze przeciwnika, który w jasny sposób daje nam do zrozumienia, że mamy przechlapane i w zasadzie na każdym kroku czai się śmierć – my tylko przeciągamy to, co nieuniknione.
Mapa gry dzieli się na kilka różnych regionów, na końcu których czai się boss. Pojedynki z nim są trudniejsze niż zwykłe potyczki – składają się z dwóch etapów i zawsze w jakiś sposób modyfikują zasady gry, np. zamieniając wszystkie nasze karty w bezużyteczne samorodki złota.
Za każdym razem, gdy przegrywamy jakąś partię, tracimy jeden z dwóch płomyków świeczki znajdującej się z boku stołu. Utrata obu kończy grę. To znaczy kończy, ale w roguelike’owym stylu, czyli jednocześnie zaczyna nową rozgrywkę. Po każdej śmierci możemy stworzyć własną kartę, która zostanie dodana do talii w następnym podejściu. Podobnie jak w innych produkcjach tego typu, po śmierci nasze postępy się resetują.
Jednymi z filarów sukcesu Inscryption są moim zdaniem łatwe i przystępne zasady rozgrywki. Warstwa karciankowa bazuje na bardzo prostych schematach, znanych z innych gier tego typu. Mamy tutaj cztery pola, na których możemy umieścić swoje karty, przedstawiające wizerunki zwierząt lub fantastycznych stworzeń. Każda z nich ma swoje statystyki ataku i obrony oraz umiejętności specjalne.
Po wystawieniu wszystkich kart w danej turze uderzamy w dzwoneczek i następuje faza ataku. Jeśli przeciwnik nie ma żadnych kart na stole (lub my dysponujemy specjalnymi jednostkami), to zadajemy mu obrażenia, które są symbolizowane przez zęby wsypywane na wagę. Jeżeli jednak naprzeciw nas znajdują się wrogie karty, to one w pierwszej kolejności przyjmują na siebie ataki. Uzyskanie przewagi pięciu zębów nad rywalem powoduje wygranie danej partii (lub etapu, jeśli walczymy z bossem).
Ciekawie prezentuje się również sam sposób wystawiania kart na stół – większość z nich wymaga złożenia odpowiedniej ofiary z krwi lub kości. Tę pierwszą zyskuje się poprzez likwidowanie swoich kart ze stołu w danej turze – krew nie „przechodzi” dalej, można ją wykorzystać tylko w ramach jednej kolejki. Choć może brzmi to trochę nieintuicyjnie, to nadaje rozgrywce unikalnego charakteru i powoduje, że każdy ruch ma konsekwencje. Z kolei kości otrzymujemy za każdym razem, gdy zginie nasza karta – możemy je zbierać i przechowywać.
Duże znaczenie w Inscryption ma budowana przez nas talia. Na początku dostajemy od mistrza gry kilka podstawowych figur i w trakcie rozgrywki zbieramy nowe, wzmacniamy te posiadane, wymieniamy lub łączymy dwie w jedną mocniejszą. Warto przetestować różne strategie, bo każde podejście jest unikalne i może się zdarzyć, że trafimy na idealną talię dopiero za którymś razem. Pewnym minusem może być jednak to, że im dłużej gra się w Inscryption, tym bardziej widać, że karty o wysokim koszcie krwi (3 lub więcej) nie mają tu większego sensu. Przeciwnik na późniejszych etapach staje się wyjątkowo agresywny i w zasadzie tylko szybkie ataki ulepszonych kart o niskim koszcie mają sens. Wchodzenie z mistrzem gry w dłuższe wymiany prawie zawsze kończy się śmiercią.
Inscryption jest fascynujące – ma niesamowity klimat tajemnicy, wielkiej niewiadomej, gdzie otrzymujemy tylko strzępki informacji ujawniane przez mistrza gry w trakcie rozgrywki. Od samego początku zastanawiamy się, jaki jest głębszy sens tego wszystkiego, co się stanie na końcu i czy to wszystko nie jest tak naprawdę tylko wielką mistyfikacją? Poza tym klimat, w którym się obracamy, staje się coraz gęstszy i mroczniejszy. Kiedy wydawało się, że początek z poświęcaniem kart, żeby grać inne karty, jest ciężki, gra w losowej kolejności każe nam wyrywać sobie zęby kombinerkami, łączyć dwa zwierzęta w jedną koszmarną hybrydę, poświęcać kozy na ołtarzu krwi itd.
Niesamowita grywalność Inscryption (przynajmniej na początku) wynika moim zdaniem z tego, że rozgrywka jest bardzo dynamiczna, jak na karciankę. Posiadanie tylko czterech kart naraz na stole oraz bardzo ograniczona talia nie zostawiają dużo miejsca na zaawansowane strategie i budowanie decków – trzeba radzić sobie z tym, co się ma i na bieżąco adaptować do sytuacji. Każda porażka kończy się rozpoczęciem zabawy od nowa i chęcią zemsty na przeciwniku, który ostatnim razem nas pokonał. Uczucie to doskonale napędza rozgrywkę, bo większość walk wygrywamy lub przegrywamy dosłownie o włos.
W tym miejscu trzeba jednak wspomnieć o największej wadzie Inscryption – to nie jest gra dla każdego. Przede wszystkim zaczynanie wszystkiego od nowa, choć do pewnego momentu szalenie motywujące, z czasem po prostu może się znudzić lub zniechęcić gracza. Dodatkowo schemat rozgrywki staje się powtarzalny i przy kolejnych sesjach pierwszych kilka map można przechodzić w zasadzie z zamkniętymi oczami. Wiele osób może też dojść do przysłowiowej ściany i w pewnym momencie skończyć zabawę, bo poziom trudności rośnie dość szybko, a aspekt losowości powoduje, że nigdy nie wiadomo, jaką talię otrzymamy po kolejnej śmierci. Powoduje to, że moim zdaniem Inscryption jest dla większości graczy dobrą grą do przejścia we względnie niedługim czasie i odłożenia na wirtualną półkę.
Jak wspominałem, zanim Inscryption zadebiutowało na konsolach, pojawiło się na pecetach. Wersja przygotowana z myślą o komputerach osobistych ma następujące wymagania sprzętowe:
Naprawdę nie spodziewałem się, że Inscryption zrobi na mnie tak pozytywne wrażenie. Ta stosunkowo mała, niezależna produkcja jest powiewem świeżości na tle odtwórczych i mało angażujących gier z najwyższej półki, które twórcy rozwlekają na setki godzin potrzebnych do odkrywania za dużych map. Tutaj od razu, może nawet nieco zbyt bezpośrednio, dostajemy konkretną i przede wszystkim szalenie angażującą rozgrywkę.
Dodatkowo tytuł tak często łamie czwartą ścianę, jak to tylko możliwe. Niektóre karty zaczynają do nas mówić w trakcie rozgrywki, sugerować, co robić, albo oceniać jakość naszych zagrań. W pewnym momencie mistrz gry sugeruje, że możemy odejść od stołu i… pozwiedzać jego chatkę. Jeśli rozwiążemy kilka prostych łamigłówek, to w ten sposób otrzymamy szereg permanentnych wzmocnień. Bez umieszczania w tekście spojlerów mogę tylko powiedzieć, że kiedy już będziecie sądzić, że gra pokazała Wam wszystko, to największe zaskoczenie będzie zapewne dopiero przed Wami.
Dawno nie zdarzyło mi się zarwać nocy przy konsoli, ale dla Inscryption zrobiłem wyjątek, bo przecież nie mogłem pójść spać po siódmej porażce z bossem – musiałem go w końcu pokonać. Polecam zrobić to samo.
Plusy:
Minusy:
Ocena: 8,5/10
Mogą Cię zainteresować: